
Czy masz na swoim komputerze teksty, maile lub zdjęcia, które uważasz za prywatne? Nie muszą to być wielkie tajemnice - może jakieś listy od dziewczyny, zdjęcia twojego dziecka w kąpieli czy dokumenty przyniesione z pracy. A może czasami przeglądasz Internet w poszukiwaniu rzeczy, którymi niekoniecznie chcesz się chwalić? Trochę łagodnego porno lub sposoby na ominięcie podatków?
O wszystkich twoich tajemnicach, małych i dużych, wie lub za chwilę się dowie Google - wielki pożeracz wszelkich informacji. Ta stworzona pod koniec lat 90. firma bardzo dba o swój przyjazny wizerunek, dając internautom zupełnie za darmo doskonale narzędzia do obróbki zdjęć, oglądania fotografii satelitarnych czy katalogowania danych na lokalnym dysku. Właśnie ta ostatnia możliwość stała się ostatnio przyczyną potężnej awantury.
Wiemy o panu wszystko
Chodzi o program Google Dcsktop 3, który indeksuje zawartość twardego dysku i pozwala na przeszukiwanie go tak samo, jak przeszukujemy Internet. W trzeciej wersji programu udostępniono nową funkcję - zdalne przeszukiwanie zasobów komputera. Chodzi o ułatwienie życia tym, którzy korzystają z więcej niż jednego komputera. Dzięki opcji nazwanej Search Across Computers możemy przeszukać domowy komputer, siedząc w pracy. Niby cel szczytny, a pomysł przydatny, jednak bliższe przyjrzenie się mechanizmowi jego działania rozwiewa tę iluzję.
Aby udostępnić zasoby dysku innemu komputerowi, Google Desktop tworzy indeks zawierający listę wszystkich stów, jakie pojawiają się w plikach Worda, Excela, pdf czy mailach. Ten katalog wysyłany jest na serwery firmy Google, gdzie czeka, aż zostanie ściągnięty przez inny komputer. Potem zgodnie z deklaracjami firmy jest całkowicie usuwany.
Nie zmienia to jednak tego, że informacja o całej zawartości naszego dysku ląduje na serwerze obcej firmy, która może zostać zmuszona do ujawnienia tych informacji. Prawo amerykańskie dotyczące ochrony tego typu danych pochodzi z 1986 roku, gdy Internet praktycznie jeszcze nie istniał. Wystarczy nakaz sądowy, by wszystko, co wie o tobie Google, zostało ujawnione władzom. Nie boisz się amerykańskiego rządu? Uważaj - umowy międzynarodowe sprawiają, że możesz w Polsce być ścigany za to, co nie podoba się urzędnikom za oceanem. Istnieje też zagrożenie włamaniem na serwery Google i ściągnięciem z nich poufnych danych. Co prawda indeksy dysków są szyfrowane, ale to raczej słabe zabezpieczenie.
Jednak katalogowanie dysków użytkowników to tylko jeden z objawów żądzy gromadzenia informacji. W ostatnich miesiącach firma Google wprowadziła cały szereg usług, które choć ułatwiają życie, ograniczają naszą prywatność. Początkiem był Gmail, darmowy system pocztowy oferujący ogromną przestrzeń na przechowywanie listów. Ceną za „bezpłatną" usługę jest oglądanie reklam, które dopasowywane są do naszych zainteresowań. Odbywa się to w prosty sposób - system odczytuje nasze maile, poszukując w nich charakterystycznych słów, i dostosowuje do nich odpowiednie reklamy l znowu na pierwszy rzut oka nie ma w tym nic złego, ale pozostaje faktem, że program otwiera nasze wiadomości i analizuje ich treść.
Kolejną potencjalnie niebezpieczną usługą jest Search History. Jeśli korzystamy z tej funkcji, w ciągu kilku sekund możemy sobie przypomnieć, czego poszukiwaliśmy przez Google tydzień, miesiąc czy pól roku temu. To bardzo wygodne, gdy wiemy, że była taka fajna strona o psach, tylko nijak sobie nie możemy przypomnieć, jaki jest jej adres. Rzut oka do Search History i po problemie.
Oczywiście w ten sposób Google pamięta każde hasło, jakiego szukaliśmy, i każdą stronę, jaka w wynikach wyszukiwania wzbudziła nasze zainteresowanie. Czyż można marzyć o lepszym profilu użytkownika? Naturalnie nikt nas nie zmusza do korzystania z Search History, ale nie łudźmy się, że w ten sposób pozostaniemy anonimowi. Przedstawiciele Google przyznają, że historia naszych poszukiwań i tak jest przechowywana w pamięci ich maszyn.
Wszyscy śledzą
Cała sprawa wygląda jeszcze groźniej, gdy zdamy sobie sprawę, że wszystkie te informacje można ze sobą połączyć, a na dodatek dokładnie zlokalizować w sieci nasz komputer. Każdy dostęp do strony Google zostaje odnotowany - zapamiętywany jest czas zapytania i adres IR z którego owo zapytanie zostało zadane. Te informacje wystarczą, by korzystając z danych Google i naszego dostawcy Intenetu, precyzyjnie określić numer domu i mieszkania oraz nazwisko osoby, na którą jest zarejestrowany dany komputer.
Może i nie byłoby problemu, gdybyśmy mogli w pełnie ufać Google. Jednak ostatnio firma pokazała, że pieniądze są dla niej znacznie ważniejsze niż hasło „Don’t be evil". Chodzi o działania giganta w Chinach, gdzie we współpracy z władzami wprowadzono ścisłą cenzurę wyników wyszukiwania. Wpisanie hasła „Tiananmen" w chińską wersję wyszukiwarki zdjęć zwróci sielskie obrazki architektury. To samo słowo w polskiej czy amerykańskiej odmianie Google da słynne zdjęcia kolumny czołgów.
Czy w takim razie najlepiej przestać korzystać z Google i przerzucić się na Yahoo! czy MSN? Nie bardzo - dziś każda wyszukiwarka gromadzi tyle informacji o kliencie, ile tylko zdoła. Konkurencja Google robi to również, choć może nie tak sprawnie i inteligentnie. Oczywiście można się chronić przed takimi działaniami, korzystając z programów ukrywających naszą tożsamość lub ograniczając możliwość śledzenia nas za pomocą tak zwanych plików cookie. Tyle że szybko okaże się, iż to wszystko jest tak uciążliwe, że jednak wolimy oddać nieco naszej prywatności za cenę zwykłej wygody. A wielcy pożeracze informacji tylko na to czekają...
PIOTR STANISŁAWSKI
"Przekrój" Nr 08/2006